środa, 12 lutego 2014

circle

Czytam notkę ostatnią, jakbym o swoich dzisiejszych odczuciach czytała. Czyli przez te kilka miesięcy nic się nie zmieniło.
Wszystko jest takie, jak było. Może tylko we mnie więcej świadomości tego, co się dzieje, ale ta świadomość nie przekłada się na umiejętność radzenia sobie z całą sytuacją.
Chora może jeszcze mocniej odbieram te wszystkie drażniące bodźce, może wszystko dziś boli jeszcze bardziej. Zataczanie kół. Ciągłe. Mogłabym robić kopiuj/wklej - wszystkie dni jak przez kalkę, takie do siebie podobne. Nie trzeba niczego opisywać.
I tylko to poczucie rozpaczy, że tak ma być już zawsze, że nic się nie zmieni, że niczym okruchy wafelków w pościeli skrawki szczęścia, koła ratunkowe, które pozwalają wypływać na powierzchnię po każdym sztormie. Tylko że ja coraz mniej mam ochotę łapać się tych kół ratunkowych, coraz mniej we mnie siły, by je trzymać i wynurzać się na powierzchnię.

niedziela, 29 września 2013

ulotność

Są takie ulotne, nieliczne bardzo, chwile jak skrawki szcześcia.
Totalna magia na ekranie, dużo poduszek pod głową, ulubiony materac i wymarzone towarzystwo do wspólnego oglądania filmu, jedzenia wafelków i zapijania herbatą, nawet za cenę okruchów na ulubionym materacu.
Skrawek. Bo nawet nie obejrzeliśmy połowy filmu.
Codzienność wypełniają krzyki i rozpacz.
Tak silne pragnienie nieistnienia, że ciężko nad nim zapanować.
Wanna kojarzy się tylko z żyletkami, ciepłą wodą i lepkością krwi.
Kuchenne noże z otwartymi żyłami.
Samochód z bliskim spotkaniem z drzewem lub betonowym słupem.
Apteczka z mieszanką całej swej zawartości połkniętą na jeden raz.
I dziś dopiero po raz pierwszy przyszła ta myśl, że może tak po prostu zasnąć i się nie obudzić.
Zniknąć.
Bo uciec się nie da.
Nie da się zacząć nowego życia tysiące mil stąd, ze świadomością, że zostało tyle niedokończonych spraw.
Ze świadomością własnej niezastępowalności i jednocześnie świadomością tego, że bezsilność doprowadza nad krawędź.
Szkoda, że nie można schudnąć od wypłakania wszystkich łez.
Rozpacz to brak nadziei.
Bierze się chyba z bezsilności.
Próbuję odkryć, dlaczego chcę zrobić sobie krzywdę. Krzywdę swojemu ciału, swojej duszy.
W myślach uciekam znów w przeszłość, od której tak długo i z takim bólem próbowałam się odciąć.
Masochistycznie odtwarzam wspomnienia planując przyszłość kaleczącą moją duszę, sumienie, szczęście. Nawet jeśli to szczęście składa się ze skrawków.
Jest mi tak cholernie źle.
Kolejny miesiąc.
I wiem, że to nie hormony.
I wiem, że to wcale nie praca, jak próbowałam oszukiwać samą siebie i Trzeciego.
Gdyby nie to, że weekend, pewnie zadzwoniłabym, prowokując ekspresowe spotkanie w ustronnym miejscu, w niestosownym celu.
Wszystko się sypie.
Moje plany, moje życie.
Nie mogę rozkładać parasola ochronnego nad tymi, których kocham, bo parasol nie rośnie, a oni tak. Jest już za mały, na dodatek oni wcale go nie chcą. A nawet jeśli chcą, to okazują coś wręcz przeciwnego. Czuję się podeptana.
Patrzę na życie i największy dramat mojej matki, pełnej życia i radości osoby, która w domu musiała być zupełnie inna, tłamszona i upokarzana przez kogoś, kto powinien był ją wspierać. Pozbawiana wszelkiej radości i optymizmu. Miała nas.
Ja mam wrażenie, że nie mam nikogo.
Wiem, że to tylko wrażenie. Jak balsam te małe momenty, kiedy idziemy razem do kina albo do cukierni.
Boże, to dopiero 10 lat, a ja już jestem bezsilna. Boję się, co będzie dalej.
I kiedy myślę o tym, że chciałabym zniknąć, jak wyrzut sumienia pojawia się myśl, że nie wolno mi, bo zostawiłabym światu problemy, z którymi sama nie potrafiłam się uporać i przed którymi próbowałam uciec.
Łykam te wszystkie dziwne pigułki, łudząc się, że któraś zadziała i walcząc z pokusą połknięcia wszystkich na raz.
Zdejmuję nogę z  gazu tylko dlatego, że nie chcę skrzywdzić nikogo innego.
Tak naprawdę to chyba wcale nie chcę zniknąć. Chciałabym, by zniknęły moje problemy, ale one zniknąć nie chcą.
Wszystko jest takie ulotne, tylko problemy cechuje niezwykła trwałość.
Choć wszystko jest względne.


niedziela, 8 września 2013

ostrzem

Pieczarki można obierać największym nożem. I kiedy w tle znów obelgi i wrzaski, pokusa, by nóż przesunął się odrobinę dalej staje się wręcz nieznośna. Świata zza mgły łez prawie wcale nie widać.
Jak balansowanie na krawędzi. I te głupie przebłyski, że przecież nawet, gdyby się obsunął ten nóż, to tylko potem zostałaby brzydka blizna, bo pewnie i tak ktoś zareagowałby. I jeszcze taka trauma dla  dzieci. Dla mniejszego zwłaszcza, tego, które powtarza, że nie chce żyć.
Jakby czuło, niesamowicie wyczuwało to wszystko, co boli.
Ile można wmawiać, że łzy to z powodu kataru.
A on na to:
- ale przecież masz smutne oczy.
Mam smutne oczy. Smutną duszę. Smutne ciało. Smutne myśli. Jestem smutkiem. Jestem rozpaczą.
Płaczę po każdym krzyku, każdym wyzwisku, jakbym nagle pozbyła się tego nieprzemakalnego pancerza, który sprawiał, że byłam na nie odporna.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Depresyjnie?

Kiedyś ludzie nie potrzebowali płacić za to, by ktoś ich wysłuchał. Mieli przyjaciół. Kobiety opowiadały, co im leży na sercu, nie oczekując wcale, że ktoś rozwiąże ich problemy. Po prostu mogły o nich opowiedzieć, a obok był ktoś, kto chciał słuchać. I to wystarczyło.
Od kilku dni kołaczą się po głowie myśli:
- jestem najgorszą matką,
- jestem kiepskim naukowcem,
- jestem nieudolnym zastępcą dyrektora,
- jestem wredną żoną,
- jestem okropną córką,
- jestem ogólnie beznadziejna.
I tak przez chwilę zastanawiałam się, czy może to wrażenie, z którym się budzę, to nie jest objaw depresji.
A potem pomyślałam, że może to nie jest wrażenie, że to jest po prostu rzeczywistość.
Przez myśl przeszło, żeby pójść do specjalisty.
A potem ujrzałam siebie, jak opowiadam o chorym dziecku, o nadmiarze obowiązków i pomyślałam, że nie ma cudownej pigułki na moje problemy. Nikt nie uzdrowi mi dziecka, nie napisze za mnie artykułu.
A płacić za to, że będę komuś opowiadać o tym, jak mi źle, co robię, czego nie i z czego to wynika - to już wolę sobie kupić nową bieliznę.
A, do listy zapomniałam jeszcze dopisać, że jestem gruba i brzydka. Brzydsza, niż 6 lat temu.

Leżąc zbierałam w myślach to, co się posypało:
- dziecię zgubiło mój stary, ale bardzo ulubiony telefon (wartość finansowa: 300 zł, emocjonalna - bezcenny) i swoją przytulankę (50 zł).
- bankomat pożarł 1200 zł (tak, właśnie tyle), a reklamacja będzie rozpatrywana przez 90 dni.
- moje dzieci zachowały się paskudnie na rodzinnym spotkaniu (jasne, zawsze mogło być gorzej, ale widywałam ich w lepszym wydaniu).
- zepsuła mi się kiełbasa, taka ulubiona, około 5 kg, jeśli nie więcej, włożyłam ją do bagażnika, zamiast do wnętrza samochodu - bagażnik nie ma klimatyzacji.

Zrobiłam strasznie dużo kilometrów jednego dnia, sama za kierownicą. Następnego dnia znów podróż. I jeszcze następnego.
Ogromny stres.
Wiem, że to też ma wpływ na moje samopoczucie, ale i tak jest mi po prostu źle.
Po raz pierwszy od dwóch tygodni ugotowałam obiad. Brakowało mi tego. Gotowanie na wyjeździe nie wchodziło w grę.
Chcę posprzątać w szafach, umyć okna, wyrzucić wszystkie niepotrzebne rzeczy, jakbym chciała w życiu zrobić miejsce na coś nowego, jakbym chciała wywalić wszelkie problemy razem ze starymi ubraniami, makulaturą i zepsutymi zabawkami. Może się uda.


piątek, 7 czerwca 2013

piątek, 24 maja 2013

Niepozbierana

Zanurzam się we własnych myślach, których nie jestem w stanie ogarnąć. Odgonić też nie potrafię.
Tyle lat minęło.
Jeden sms.
Tyle pytań.
I jak przebłysk dociera prawda, że czas jest nieubłagany.
Nigdy więcej już nie będzie tak, jak wtedy.
Jak wiele się zmieniło.
A kiedy rozmawialiśmy, okazało się, że każde z nas pamięta tyle szczegółów z przeszłości. Trzy lata, które nie zatarły się.
Stres przed. Jak przed wizytą u lekarza.
Albo przed bardzo ważnym spotkaniem.
I to poczucie, że mogę rozczarować.
A nie chcę.
Dlaczego?
Bo to ważne.
Bo on jest ważny.
Bo to wszystko bez sensu.
I nie pamiętałam, kiedy mówił, że akurat jakąś konkretną sprawę właśnie mnie zawdzięcza.
Nie pamiętam takich rzeczy.
Do tej pory to nie miało znaczenia.
Nie wypytywałam.
Wciąż nie mogę dojść do siebie.
Wciąż sama siebie pytam dlaczego.
Wciąż rozpamiętuję.
I nie mogę się pozbierać.

piątek, 10 maja 2013

przedzawałowa

Wymęczona stresem przy okazji wizyty u lekarza zaliczyłam EKG. Na razie nie jest najgorzej, ale jak nie zmienię trybu życia, zapracuję na zawał.

Dopadła mnie przeszłość. Zadzwoniła w środę, gdy siedziałam w pracy, planowała spotkanie na dziś, nie zadzwoniłam, nie poszłam, a wieczorem, przy okazji wernisażu i wyprawy do kina wpadłam na własną przeszłość w towarzystwie obecnego męża własnego i domniemanej żony przeszłości.

Rozchwianie emocjonalne wykańcza mnie, paradoksalnie zdaję sobie sprawę z tego, że nie ma żadnej realnej przyczyny. Ale jednocześnie te paskudne wahania sprawiają, że zaczynam się zastanawiać, czy może istnieje coś, co sama próbuję ukryć przed sobą samą.

Od wielu miesięcy nie pisałam. Chyba dzieje się źle, skoro znów wracam do pisania i znów mam taką potrzebę.

Może to z braku przyjaciółki, która wysłuchałaby tego wszystkiego, co we mnie się kłębi, a potem mogłabym nad tym przejść do porządku dziennego, albo po prostu to wszystko uporządkować.

I to by było na tyle.